Obserwatorzy

18th Street

Opowiadanie
(Może zawierać sceny + 18 i wulgaryzmy)
Kontakt: ask.fm/Paulaaa962
Bohaterowie: Thylane Blondeau
 
Opis: Przyjmując dwa ostatnie pchnięcia, spod jego zaciśniętych powiek wypłynęło kilka słonych łez. Chociaż przez cały czas podpierał się dłońmi o zimny, obskurny mur, czuł się tak, jakby w każdej chwili miał stracić przytomność i nie odzyskać jej nigdy więcej. Znów czuł się, jak ostatni śmieć, jak ostatni kawałek gówna, odrzucony przez społeczeństwo.
      Starając się powstrzymać prawdziwy potok łez, schylił się i zacisnął palce obu dłoni na gumce od bokserek, zahaczając jednocześnie o materiał szarych, brudnych, zniszczonych dresów. Obie warstwy przeciągnął przez długość nóg i zatrzymał dopiero na wychudzonych biodrach, na których zawisnęły luźno.
      -Widzimy się za tydzień, Justin - mężczyzna po pięćdziesiątce, z gęstym, siwym wąsem, zakręconym końcami ku niebu, pogładził chłopaka po ramieniu, wsuwając do kieszeni jego dresów dwudziestodolarowy banknot z wizerunkiem Andrew Jacksona, siódmego prezydenta Stanów Zjednoczonych, płacąc mu tym gestem za seks. Szybko poprawił swoje eleganckie spodnie, zapiął guzik oraz pasek, po czym odszedł, dumnie wypinając pierś.
      Ani przez chwilę nie pomyślał o wraku człowieka, jaki krył się w dwudziestojednolatku. Na kilometr bił od niego smutek, którego nie rozwiewał ani podmuch jesiennego wiatru, ani jasne promienie słoneczne. Chłopak o karmelowych oczach i jasnych, brązowych włosach, z grzywką opadającą na czoło, już dawno zapomniał, czym jest uśmiech i spokój, na stałe goszczący w sercu.
      Czuł się upokorzony, jednak zdążył przyzwyczaić się do uprzedzonych spojrzeń i wulgarnych określeń jego zaniedbanego wyglądu oraz brudnych, podartych ubrań, wiszących na jego wychudzonym ciele. Nie miał wsparcia w nikim. Pomagał mu jedynie widok krwi, wypływającej z nadgarstków, oraz sen, zabierający go do innego świata.
      Zsunął się po ścianie na brudny peron starego, opuszczonego dworca Michigan Central Station w Detroit. Schował głowę w kolanach i począł robić to, co od lat go uspokajało. Rozpłakał się, niczym małe dziecko, które przestało odczuwać rodzicielską miłość. On również chciał być przez kogoś kochany. Chciał czuć, że nie jest sam i że ktoś uroni nad jego trumną chociaż jedną łzę.
      Wstał z brudnej, wilgotnej posadzki, kiedy rękawy jego bluzy przesiąkły od łez, wycieranych w jej materiał. Dostrzegłszy kawałek suchej bułki, leżącej przy jednym z filarów, schylił się po nią i szybko włożył do ust, bojąc się, że jego wyobraźnia spłatała mu figla, pokazując minimalną ilość pożywienia. Każdy kęs wydłużał jego życie o kolejny dzień. Kolejny dzień walki w miejskiej dżungi, nie oszczędzającej tych najsłabszych, nie oszczędzającej takich, jak on.
      W końcu wyprostował się, nabrał w płuca powietrza i odkaszlnął kilka razy, czując przy tym ból, rozchodzący się po klatce piersiowej. Zarzucił na głowę szary kaptur, a zziębnięte dłonie schował w kieszeniach dresów, pilnując przy tym dwudziestodolarowego bankntotu, jak oka w głowie. Zaczął iść przed siebie, mijając kolejne filary, aż w końcu wychodząc pod gołe niebo, osnute światłem księżyca.
      Wracał tam, skąd przyszedł. Wracał na 18th Street.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz